O potrzebie mediacji w branży tłumaczeniowej

translation_articles_icon

ProZ.com Translation Article Knowledgebase

Articles about translation and interpreting
Article Categories
Search Articles


Advanced Search
About the Articles Knowledgebase
ProZ.com has created this section with the goals of:

Further enabling knowledge sharing among professionals
Providing resources for the education of clients and translators
Offering an additional channel for promotion of ProZ.com members (as authors)

We invite your participation and feedback concerning this new resource.

More info and discussion >

Article Options
Your Favorite Articles
Recommended Articles
  1. ProZ.com overview and action plan (#1 of 8): Sourcing (ie. jobs / directory)
  2. Réalité de la traduction automatique en 2014
  3. Getting the most out of ProZ.com: A guide for translators and interpreters
  4. Does Juliet's Rose, by Any Other Name, Smell as Sweet?
  5. The difference between editing and proofreading
No recommended articles found.

 »  Articles Overview  »  Language Specific  »  Polish  »  O potrzebie mediacji w branży tłumaczeniowej

O potrzebie mediacji w branży tłumaczeniowej

By Łukasz Gos-Furmankiewicz | Published  08/17/2013 | Polish | Recommendation:RateSecARateSecARateSecARateSecARateSecA
Contact the author
Quicklink: http://heb.proz.com/doc/3881
Author:
Łukasz Gos-Furmankiewicz
פולין
מאנגלית לפולנית translator
 
View all articles by Łukasz Gos-Furmankiewicz

See this author's ProZ.com profile
Co jest szczególnego w rozwiązywaniu sporów w branży tłumaczeniowej?

Chyba raczej: Co powoduje, że jest to jest to jeszcze gorszy kocioł niż zazwyczaj.

O ile tłumacz, agencja i klient końcowy nie są wszyscy zlokalizowani w tym samym obszarze prawnym, gospodarczym i kulturowym, rozwiązywanie ewentualnych sporów może wiązać się z niespodziankami i komplikacjami. Rozwiązywanie sporów jest zresztą skomplikowane nawet i bez niespodzianek, a te ostatnie mogą nas zaskoczyć także wtedy, gdy wszystkie zainteresowane osoby mieszkają w tym samym mieście. Tutaj akurat mogą mieszkać w różnych krajach, a nawet na różnych kontynentach.

Dodatkowo dochodzą jeszcze zwyczaje branżowe i wszelkiego rodzaju „najlepsze praktyki”, czasem brane pod uwagę z mocy prawa przez orzekające sądy. Tak naprawdę bez odniesienia do takich praktyk nie da się rozwiązać sporu między przedsiębiorcami bardziej złożonego niż sprawa o zapłatę z zaakceptowanej faktury, gdzie trzeba „tylko” przejść przez sąd po drodze do komornika. Życzę powodzenia w dyskutowaniu w sądzie gdziekolwiek (czy w Radomiu, czy w Ałma Acie) o najlepszych praktykach branży tłumaczeniowej u nas i u nich. I tak miesiące zajmuje czekanie na informacje o stanie obcego prawa i praktyk z wykorzystaniem odpowiednich kanałów ministerialnych, kiedy o takie informacje musi zwrócić się sąd orzekający w sprawie z udziałem prawa obcego.

W ogóle sądowe rozwiązywanie sporów biznesowych ciężko nazwać optymalnym rozwiązaniem z punktu widzenia przedsiębiorcy. Nawet i bez różnic kulturowych znaczne są ryzyka istotnych kosztów, często przewyższających wartość przedmiotu sporu (wystarczy wyobrazić sobie weryfikację jakości tłumaczenia przez tłumacza przysięgłego powołanego jako biegły, nie mówiąc już o ewentualnych sądowych eksperymentach z back stranslation), przegranej ze względów proceduralnych albo ze względu na jakiś kruczek, wciąż też druga do ostatecznego ściągnięcia spornej kwoty lub ostatecznego uwolnienia się od roszczeń drugiej strony (zależnie od konfiguracji, w której się znaleźliśmy) jest bardzo długa, a oczywiście zwycięzca bierze wszystko, mamy tu sytuację podobną do gry o sumie zerowej. Nie ma dostosowań do indywidualnych warunków.

A z tymi dodatkowymi problemami, właściwymi dla naszej branży, o których wspomniałem powyżej? Nawet gdyby strona miała nerwy na coś takiego, to i tak koszty przewyższyłyby często wartość przedmiotu sporu (jak już zresztą wspomniałem), a i tak nie wszystkie dałoby się odzyskać. Lubię spory sądowe. Dobrze czuję się na sali sądowej. Dobrze czuję się wymieniając pisma i inne uprzejmości. Ale prowadzenie sprawy o 1000 zł lub nawet kilka tysięcy, jakieś sądy za granicą, na innych kontynentach? W życiu. Mowy nie ma.

A nawet gdybym się zgodził (oczywiście gdybym był praktykującym prawnikiem, a zaznaczam, że nie jestem, aby nikt po przeczytaniu niniejszego artykułu nie zwracał się do mnie o porady prawne), musiałby przecież pobrać za to odpowiednią stawkę np. godzinową. A tych godzin byłoby sporo. Mniejsza o sławne wielkie honoraria prawników, ale jeżeli cała sprawa jest warta kilka tysięcy złotych, a honorarium prawnika nie powinno stanowić lwiej części tej kwoty, a z kolei prawnik musiałby włożyć w sprawę sporo godzin (choć są tacy, co do takich akurat spraw mają gotowy taśmociąg), to zarabiałby w okolicach tego, co u nas w branży nazywamy studencką stawką.

Dlatego czasem mówię ludziom: odpuść. I jest do dobra rada. Im szybciej się odpuści, tym więcej czasu i nerwów człowiek zaoszczędzi i będzie mógł przystąpić do pracy, aby podreperować finanse. Tak wygląda perspektywa toczenia sporów sądowych za granicą.

Co jeszcze? Aha, tłumaczenia. No tak. Przecież po polsku nie przyjmą. Po angielsku też nie wszędzie. Czasem adresat musi coś dostać w swoim języku. Najlepiej poświadczone. Nawet jeżeli udało się wcisnąć do umowy polskie prawo i sądy to nie zawsze się tego uniknie.

W sporach krajowych owszem, jest lepiej, ale prawnicy też muszą jeść, a sąd sam nie oceni jakości tłumaczenia. O ile nie ściągamy po prostu zaległej faktury – gdzie trudno przecież w ogóle mówić o sporze w merytorycznym znaczeniu – „zabawy” będzie dużo. Tym bardziej jeżeli oprócz polskiej agencji tak czy owak mamy w sprawie zagranicznego klienta końcowego z jego specyficznymi oczekiwaniami, zagraniczną grupę docelową, jakieś obce normy do spełnienia, choć i na wewnętrznym rynku tłumaczeniowym jest w tej chwili wystarczający bałagan w praktykach i zwyczajach.

Podsumowując, jest to wszystko nieopłacalne – bo prawnicy, bo tłumaczenia poświadczone, bo biegli z wydziałów filologii itp. – i ryzykowne, bo każdy taki biegły ma własną subiektywną opinię, nie wspominając już o tym, że świetne wyczucie języka obcego (a nawet ojczystego) jest rzadkością także wśród najwyżej ocenianych tłumaczy. A wszystko to w czasie, gdy powinniśmy zarabiać wykonując kolejne zlecenia. No i tracimy klienta.

A co jest lepszego w polubownym rozwiązaniu sprawy?

Wszystko? A w każdym razie jest kilka decydujących korzyści:

  • Ograniczenie kosztów
  • Niestandardowe, indywidualne rozwiązania
  • Lepsze możliwości zaspokojenia wszystkich interesów
  • Relacje nie rozpadają się
  • ... A mogą się nawet poprawić
  • Jest okazja do rozwinięcia umiejętności interpersonalnych
  • ... A sam proces może być ciekawy
  • Poza tym ludzie chętniej przestrzegają takich rozwiązań, w których tworzeniu sami brali udział

Interludium: Jak wygląda mediacja?

Mediator jako czynnik bezstronny wprowadzany jest w sprawę przez strony sporu. Mediator albo siedzi przy stole ze stronami i cały czas rozmawia, albo spotyka się z nimi odrębnie, mniej więcej tyle samo czasu poświęcając każdej stronie, chyba że któraś ze stron stwierdzi, że wystarczy jej mniej. To już zależy od mediatora, no i ewentualnie od stron. Mediator zazwyczaj nie narzuca rozwiązań w taki sposób, jak arbiter, choć czasami może to zrobić, zwłaszcza gdy stronom zależy na tym, aby nie stracić twarzy proponując coś osobiście. Zresztą to też zależy od podejścia indywidualnego mediatora. Zasadniczo rzecz biorąc strony do mediacji zgłaszają się same, a więc pewna gotowość do rozmowy jest warunkiem wstępnym, ale to mediator zachęca strony do rozpoczęcia i podtrzymania rozmowy, często uczy strony, jak to robić, przeprowadza je przez ten proces. To jednak strony są autorami rozwiązań, a przynajmniej tak ma to wyglądać. Mediator nikogo do niczego nie zmusza. Nawet kiedy rzeczywiście od niego pochodzi propozycja rozwiązania, to i tak jest to tylko propozycja, nie wyrok, choćby i polubowny.

Mediator zadaje pytania, podpowiada metody porozumiewania się, pozwala stronom się wypowiedzieć i niejako zmusza każdą stronę do wysłuchania ze spokojem tego, co ma do powiedzenia druga strona, bo i porządkową, dyscyplinującą rolę czasem przyjdzie mu pełnić.
A teraz o korzyściach – z których wiele można osiągnąć bez angażowania w sprawę mediatora. Może tak się stać nawet wtedy, gdy tylko jedna ze stron reprezentuje podejście „mediacyjne”, a druga po prostu godzi się na produktywne negocjacje, zmierzające do polubownego załatwienia sprawy między stronami. Ponadto w miarę jak strony się uczą, z czasem obecność mediatora może przestać być dla nich konieczną. Mogą wypracować sobie własne mechanizmy – tworzące istotną wartość w ich relacji.

OSZCZĘDNOŚĆ KOSZTÓW

Opłaty sądowe na dzień dobry i od kolejnych pism. A potem opłaty za postępowanie egzekucyjne u komornika. Pozew? Płacimy. Biegły? To dopiero płacimy! A spraw branżowych bez biegłego raczej się nie ruszy. I tak dalej i tak dalej. Przegrany może i zwraca to i owo, ale nie zawsze wszystko, a poza tym on w pierwszej kolejności musi te środki fizycznie gdzieś mieć. A jeśli nie ma? To wygrywamy na papierze. Poza tym wciąż jeszcze ma pod ręką upadłość, co oznacza innych wierzycieli do podziału i darowanie niespłaconych części tak przyciętych do rzeczywistości długów.

Jeżeli od razu pójdzie się na ugodę, to oczywiście trzeba będzie poczynić jakieś ustępstwa. Ugoda na tym z reguły polega, że nie dostajemy tyle samo, a przynajmniej nie dostajemy dokładnie tego (i ewentualnie tak samo szybko), co moglibyśmy uzyskać jako zwycięzca – pod warunkiem, że wygramy. A przy założeniu, że biegłym może być ktoś o umiejętnościach niekoniecznie przewyższających nasze własne, korektora, reviewera u klienta itd., to wygranej chyba nigdy nie można być pewnym, gdy spór dotyczy jakości tłumaczenia.

Tyle że nie wykładamy tutaj kwot, które ewentualny przegrany nam ewentualnie zwróci ze swojego ewentualnego majątku – za 10 lat. Nie będziemy płacić za biegłych. Nie nabijemy wielogodzinnego rachunku u prawnika. Nie będzie ciągnąć się za nami fama. Nie będzie przedłużającego się ryzyka płynności. No i oczywiście nie będzie ryzyka konieczności zapłacenia wszystkich tych rachunków z pozycji przegranego. Bo przecież przegrać też możemy. Dodatkowo – ile są warte gniew, smutek i frustracja? Nerwy? O straconym czasie już mówiliśmy, ale może warto przypomnieć, że siedząc u prawnika na kozetce nie zarabiamy. Nie zarabiamy pisząc pisma procesowe, wisząc na telefonie itd.

Może więc przy okazji powiem to, co czasami mówię innym prawnikom, a czasem w ogóle innym osobom, kiedy najdzie mnie na zwierzenia: czasem podzielenie spornej kwoty równo przez dwa w tej dokładnie sekundzie, kiedy spór się pojawi, jest najbardziej korzystnym rozwiązaniem. Całe 100% „zostaje w rodzinie”, nie urasta po drodze do 1000% na rzecz podmiotów zewnętrznych, nie tracimy czasu ani nerwów, ktokolwiek z nas przegra, nie będzie płacić tych wszystkich rachunków kilkukrotnie przewyższających wartość naszego sporu, pomijając, że i straty wygranego prawie zawsze są pyrrusowe, jeżeli nie mamy do czynienia z łatwą sprawą o dużą kwotę.

Tak więc, niezależnie od tego, ile nasz partner biznesowy nabroił, może bardziej warto odpuścić mu np. 500 z 1000 niż bić się o cały tysiąc i tylko nabijać opłaty, tracić czas? Szczególnie gdy spór nie dotyczy jakiejś kwestii o wysokim znaczeniu moralnym, takim, że nie godziłoby się dzielić po połowie.

W mediacji pracujemy jednak oczywiście nad tym, aby rozwiązania były jednak trochę bardziej do przyjęcia z punktu widzenia ludzkiej psychiki niż taki mechaniczny podział po połowie.

NIESZABLONOWE ROZWIĄZANIA

Sąd rzadko ma do wyboru co innego niż uznać w całości lub części roszczenie czysto finansowe, oddalić je, czy też odrzucić ze względów proceduralnych. Wbrew temu, co czasem ludziom zdarza się myśleć, współczesny sąd nie wchodzi w stosunek prawny jak lekarz, nie zmierza do tego, aby wprowadzić najbardziej dla wszystkich sprawiedliwy układ. Nie wspominając już o optymalnym z biznesowego punktu widzenia.

Podręcznikowy przykład w nauce podstaw mediacji wygląda mniej więcej tak: dwie duże spółki farmaceutyczne, każda potrzebuje 2000 bananów, pomarańczy czy tam innych owoców, czy co to jeszcze jest. Oczywiście tak się składa, że 2000 to liczba wszystkich tych owoców dostępnych na rynku. Żadna spółka nie chce się ugiąć, a każda ma ważne zadanie do wykonania, być może gdzieś umierają ludzie czekając na lekarstwo. Mogą konkurować (na czym korzysta sprzedawca), podzielić się zakulisowo w proporcjach 50/50, rzucić monetą albo próbować przekonać konkurenta o wyższości własnej misji. Nie wygląda to najlepiej prawda?

Przy okazji – to jest mniej więcej to, co sąd może robić: 100/0, 80/20, 30/70, zależnie jak rozłożą się proporcje, w których powód wykaże zasadność swego roszczenia, względnie jakaś inna zmienna (np. przyczynienie się, współwina) zaznaczy swoją obecność. No i to tyle.

Negocjujący student ma za to kartkę z informacjami do swego zadania. Gdzieś tam na dole ma informacje o tym, jakiej części owocu potrzebuje jego firma, aby wytworzyć swoje lekarstwo. Może to być np. miąższ lub skórka. Oczywiście tak się akurat składa w naszym zadaniu, że ta druga firma – reprezentowana przez drugiego studenta – potrzebuje dokładnie tej drugiej części. (Można jeszcze dodać, że oprócz oczywistego skutku w postaci realizacji zadań obydwu firm można jeszcze zrobić spółkę celową, wyznaczyć wspólnego pełnomocnika do negocjacji ze sprzedawcą, postawić tylko jeden zakład do obierania tych owoców, a nawet zoptymalizować wykorzystanie kadr i infrastruktury. No ale to trochę za dużo jak na dzień dobry).

Warto więc podkreślić jeszcze raz, że w przeciwieństwie do orzeczenia sądowego, które bardzo rzadko może nakazać spełnienie określonego świadczenia w naturze (jeśli już to raczej mamy zakazy działań naruszających dobra osobiste, nakazy przywrócenia rzeczy do stanu poprzedniego itp.), w przypadku ugody nie mamy tego problemu, bo to my jako strony decydujemy o rodzaju świadczenia.

Oto przykład z branży tłumaczeniowej:

Klient kwestionuje kilka rzeczy i domaga się wprowadzenia zmian.
Tłumacz uważa, że tłumaczenie jest dobre, a on nie przyzna się do błędu, który jego zdaniem nie miał miejsca. Pojawia się problem zapłaty, bo widać, że może być z tym ciężko, a przynajmniej trochę to potrwa.
Agencja przede wszystkim chce, żeby problem zniknął. Za to nie chce stracić klienta, a być i może i tłumacza (zresztą tłumacz może być kluczowy dla utrzymania innych klientów, a nawet i tego konkretnego klienta).


„Sądowe” rozwiązanie sprowadzałoby się do nakazania tłumaczowi wprowadzenia zmian za darmo lub odmówienia klientowi prawa do zmian w ogóle. No i przegrany płaciłby koszty.

A oto, co zrobiłby mediator:

  • ustalił, co jest tak naprawdę ważne dla stron (tj. o co im w rzeczywistości chodzi, zapuszczając żurawia nieco głębiej), a także
  • ustalił, na jakie ustępstwa każda ze stron jest gotowa pójść (albo po prostu co jest gotowa zrobić dla drugiej strony, jeżeli otrzyma jakąś wzajemną korzyść, bez dramatycznych poświęceń), oraz
  • ustalił, jak strony widzą proporcje między swoimi świadczeniami (chodzi o zachowanie równowagi).

Przykładowy wynik ustaleń mediatora:

Tłumacz jest gotów wykonać dodatkową pracę związaną z żądaniem klienta, o ile otrzyma za to zapłatę. W sumie może nawet przychylnie spojrzeć na możliwość dodatkowego zarobku, o ile sposób postawienia sprawy przez klienta nie naruszy godności zawodowej (lub miłości własnej) tłumacza, np. zmuszając go do uznania błędów, których jego zdaniem nie popełnił. Pozostaje kwestia terminu i stawki, ale jakieś wstępne tworzywo już mamy.
Klient jest gotowy zapłacić i poczekać. W sumie nie zależy mu aż tak bardzo na eskalowaniu kwestii lingwistycznych. Głównie chodzi mu o wprowadzenie żądanych zmian.
Agencja ucieszy się z możliwości zatrzymania klienta bez nadszarpywania relacji z tłumaczem. Nie zmartwi się też okazją do zachowania nietkniętej reputacji w związku z rzekomym błędem (co agencję boli mniej niż tłumacza, ale jednak). Agencja oczywiście nie zmartwi się okazją do zarobienia marży na dodatkowej pracy (choć pewnie nie mówimy o znacznych kwotach).
Oczywiście klient raczej nie uczestniczy w mediacji z tłumaczem. Agencja negocjuje tak z klientem, jak i z tłumaczem, a na którymś etapie ma już dobry obraz sytuacji swoich partnerów. Czasami zresztą agencja może z tego powodu wystąpić w roli podobnej do mediatora (podobnej, bo jest partnerem obydwu stron, a nie arbitrem między nimi).


WSZYSCY MOGĄ WYGRAĆ

Podsumujmy korzyści, jakie zmaterializują się dla wszystkich, gdy mediator dokończy dzieła:

  • Reputacja tłumacza pozostaje nietknięta. Agencja i klient być może przewartościują swoje podejście do tej kwestii i zrozumieją wagę reputacji w pracy tłumacza, na przyszłość ostrożniej formułując swoje stanowiska.
  • Tłumacz otrzymuje zapłatę za dodatkową pracę. Wykonanie dodatkowej pracy za darmo w zamian za wycofanie się z zarzutu błędu wyglądałoby fasadowo, ale o zmianach płatnych normalnie nie da się tego powiedzieć, bo jest to po prostu dostosowanie do dalszych wymagań klienta. No i oczywiście trochę tłumacz przy okazji zarobi (choć pewnie nie jest to duża kwota).
  • Klient uzyskuje żądane zmiany. To chyba dla niego korzyść jedyna, ale z drugiej strony tylko to było dla niego istotne. Może poza uniknięciem rozliczania zmian jako zlecenia ekspresowego lub nadmiernie długich terminów oczekiwania.
  • Agencja pozostaje w dobrych stosunkach tak z klientem, jak i z tłumaczem.
  • Agencja nie ponosi szkody reputacyjnej związanej z przyznaniem się do być może nieistniejącego błędu (co pewnie by zrobiła, aby nie stracić klienta), czy też z przyznaniem, że jakość wykonanej usługi lub obsługi klienta odbiegała od umowy.
  • Agencja zarabia marżę na pełnopłatnych zmianach.
  • Agencja wychodzi z całej sytuacji jako dojrzały przedsiębiorca o wysokiej kulturze prowadzenia działalności, co może wpłynąć pozytywnie na klienta i na tłumacza (osoby mające poczucie, że zostały sprawiedliwie potraktowane w sytuacji spornej mogą mieć bardziej pozytywny stosunek do przedsiębiorcy niż osoby, które nigdy w takiej sytuacji nie uczestniczyły).
  • Nikt nie płaci sądom, prawnikom, biegłym, poczcie, kurierom itd. Nikt nie jeździ zeznawać, nie zbiera papierków, nie siedzi nad pismami, nie planuje dalszych kroków tracąc więcej czasu niż sprawa jest warta.

Mediacja rzeczywiście jest takim potężnym narzędziem, które nam to wszystko umożliwia. Przede wszystkim pozwala przełamać barierę gry o sumie zerowej, a ściślej: o sumie 100. Nie gwarantuje to równości. Aby uniknąć 50/50 możemy być zmuszeni do zaakceptowania podziału typu 80/70, 55/75, w którym jedna ze stron odniesie większą korzyść. Albo i ustępstwo jednej ze stron poniżej 50 może przynieść drugiej niewspółmierną korzyść, np. 45/90. Otwartość i empatia mogą pomóc stronom na podjęcie takich ustępstw – oczywiście na zasadzie wzajemności, o ile to jest możliwe. Najważniejsze tutaj jest to, że strony korzystają na porzuceniu konfrontacyjnej postawy i patrzenia na spór w sposób tradycyjny, jako konfliktu, w którym trzeba walczyć. Kiedy strony skoncentrują się zamiast dzielenia przysłowiowego tortu na pracy nad tym, aby ten tort jakoś powiększyć, względnie bardziej efektywnie wykorzystać, co oczywiście będzie wymagało porzucenia po drodze kilku schematów i stereotypów – wtedy zyskają więcej.

ZACHOWYWANIE WZMACNIANIE RELACJI

Jak stare małżeństwa, które niejedną sytuację mają już za sobą, relacje między partnerami gospodarczymi także stają się silniejsze, kiedy wspólnie pokonuje się trudności i rozwiązuje wszelkie spory w sposób polubowny – doceniając znaczenie łączącej partnerów więzi. Jako minimum mediacja umożliwia poszanowanie interesów wszystkich uczestników sporu. Może jednak także przyczyniać się do zachowania wzajemnego szacunku między osobami – (a także firmami, które te osoby reprezentują) – poszanowania dla ich godności, lepszego zrozumienia potrzeb i większego na nie otwarcia. A co najważniejsze: pozwolić na uniknięcie niepotrzebnego ryzyka utraty relacji, która jak na razie przecież działa, spełnia swoją rolę, a może nawet jest dobra.

Zachęcałbym właśnie do tego, aby nie zatrzymywać się w patrzeniu na mediację na tym tylko, że uniknąć można negatywy w postaci nadszarpnięcia relacji z partnerem. Czasem nie ma takiego ograniczenia, a raczej możemy wykorzystać daną sytuację do tego, aby wręcz poprawić stosunki z drugą stroną, wzmocnić je. W sporze sądowym raczej nie jest to możliwe, choć może jakieś wyjątki czasami się zdarzają (np. gdy docenimy uczciwość drugiej strony, której mogłoby ujść na sucho zaprzeczanie czemuś, na co my nie mamy dowodów), ale w mediacji mogą pojawić się okazje do zamiany problemu na szansę do wzrostu.

UMIEJĘTNOŚCI INTERPERSONALNE

Pisząc o umiejętnościach interpersonalnych nie mam tu na myśli wyłącznie tych najbardziej miękkich umiejętności komunikacyjnych (choć to też), ale konkretną umiejętność wspólnego rozwiązywania problemów. Mediacja angażuje co prawda stronę trzecią jako mediatora właśnie dlatego, że strony nie spodziewają się zbyt wielkich rezultatów po samodzielnie prowadzonych negocjacjach, przynajmniej nie takich, jakie można byłoby wypracować przy współdziałaniu bezstronnej, ale pomocnej osoby trzeciej...

... jednakże mediator nie dekretuje swoich rozwiązań biernie słuchającym go stronom. To właśnie od stron zależy jakość wypracowywanych rozwiązań, od ich kreatywności i aktywności w procesie, sama możliwość opracowania i wdrożenia rozwiązań wynika z gotowości stron do ugody, a i legitymacja tej ostatniej bierze się z przysługującej stronom swobody zawierania umów, a nie z państwowego umocowania sądu. Przecież mediator nie jest ani sądem, ani przedstawicielem żadnej władzy państwowej czy jakiejkolwiek innej. Z reguły przynajmniej.

To produkt uboczny, ale strony wiele mogą się nauczyć, zdobyć wiele ciekawych doświadczeń, które pozwolą zaangażowanym osobom – tak fizycznym, jak i prawnym – na wykorzystanie okazji do wzrostu. Taki wspólny wzrost wzmacnia także więzi. Trochę na zasadzie kumpli z wojska – pod warunkiem, że było się w tej samej armii, a nie przeciwnej.

ZABAWA

Gdy rozmawialiśmy o banach, pomarańczach itd. to chyba nie było aż tak sztywno? To fajne, ciekawe ćwiczenie dla naszego mózgu. Ciekawe jest także korzystanie z inteligencji emocjonalnej w całej dyplomacji. No chyba że jesteśmy sztywniakami i mamy ochotę moczyć tysiące złotych w sporach o setki z odpowiednio kwaśną miną.

WYKONYWANIE UGODY

Czy indywidualnie zawierane umowy nie sprawdzają się w biznesie lepiej niż rozwiązania narzucane w ustawach i rozporządzeniach? Czy możliwość samodzielnego ułożenia sobie warunków współpracy nie sprawdza się lepiej niż zestaw sztywnych, drobiazgowych norm? Podobnie strony chętniej będą przestrzegać rozwiązania, które same stworzyły – a każda z nich rozwiązania, w którego tworzeniu mogła wziąć udział zamiast np. tylko usłyszeć od drugiej strony, jak ona sama postanowiła rozwiązać nasz problem. Strony czują się odpowiedzialne za to swoje dzieło, no a przynajmniej nie jest to wizyta komornika.

Dlaczego mam w to wchodzić?

Rozumiem, cóż, może nie wszyscy są jeszcze przekonani. W końcu podany przeze mnie przykład można sprowadzić do prostego spostrzeżenia, że klient przestał zarzucać błąd, dorzucił trochę kasy i wszyscy są szczęśliwi. A co jeżeli bardziej nam zależy na naszym stanowisku? A jeżeli druga strona zachowuje się jak niesolidny dłużnik albo fachowiec za dychę?

Jak wspomniałem różnice w postrzeganiu są duże. Znacznie większe w stosunkach międzynarodowych, ale wystarczająco znaczne i w stosunkach wewnętrznych. Różne są podejścia do tłumaczenia, różne interpretacje tak tekstów, jak i uwarunkowań kulturowych, grup docelowych, celów wykorzystania, właściwych rejestrów, o gustach stylistycznych nie wspominając. Różnie też patrzy się na biznes, inaczej ocenia najlepsze praktyki, różne są sposoby komunikacji między ludźmi. Stąd biorą się komplikacje w pewnych sprawach. To wszystko oczywiście oprócz problemu kosztów i realności dochodzenia roszczeń przy takich zaporach i kłodach pod nogami.

Jeżeli spór wymaga eskalacji, bo druga strona po prostu nie ma ani cienia racji i chce tylko wywinąć się od płatności za otrzymaną pracę lub uzyskać zapłatę za pracę bez jej wykonania, wtedy pewnie czasem trzeba pójść do sądu, o ile w ogóle jest sens tam iść, a nie odpuścić i regenerować straty normalnie pracując zamiast tracić czas na źle rokujący spór. Osobiście jednak uważam, że takich sytuacji nie jest aż tak dużo, że racje w tych wszystkich sporach nie są tak zupełnie oczywiste, że nawet i błędne stanowiska nie zawsze są zupełnie nieuzasadnione albo niedorzeczne, że nie ma też sensu na wyrost doszukiwać się złej woli w postępowaniu drugiej strony (a nawet nie powinno się tego robić). Chyba zawsze jest jakieś pole do zgody, a nie tylko pole do bitwy.

Poza tym... można spróbować, raz czy dwa razy. Nie trzeba przecież z góry, w ciemno, opowiedzieć się za mediacją we wszystkich sprawach. Można ją wypróbować na początek w sprzyjających okolicznościach. Tylko warto dodać jedno: mediacja nie może ograniczać się do prostego sposobu na redukcję zobowiązań. Niektórym klientom, tłumaczom, agencjom – trzeba będzie podziękować za dalszą współpracę, jeżeli nie będą gotowi na realne, sensowne zaangażowanie.

Co jeszcze mogę zrobić?

Oprócz proponowania mediacji we własnych sporach warto informować o jej zaletach innych. W wielu przypadkach nie jest tak, że strony nie chcą słyszeć o ugodzie. One po prostu jeszcze o niej nie usłyszały. Podobnie jak w przykładzie z banami – skórką i miąższem – trzeba być geniuszem, aby wszystko widzieć samemu, od razu. Albo po prostu robić to któryś już razy. Poza tym trzeba przełamać trochę oporów, aby odejść od kompromisów opartych na równym dzieleniu strat. Inni mogą potrzebować naszej pomocy, jeżeli kiedykolwiek mają usłyszeć o mediacji.

Z moich obserwacji wynika, że na portalu Proz.com rozmawia się o wprowadzeniu arbitrażu. Przy okazji dyskusji o arbitrażu pojawia się i kwestia mediacji. Można wyrazić swoje poparcie dla tej koncepcji, a w przyszłości, gdyby została ona zrealizowana, na pewno będą potrzebne osoby dobrze znające branżę, umiejące myśleć poza schematami, przygotowane do pomagania innym w charakterze mediatora.

Poza tym nawet bez mediacji można pozbyć się nastawiania na rozwiązywanie sporów przez konfrontację i dzielenie, czasem zresztą skóry na niedźwiedziu, bo z sądami często nic nie wiadomo, a zamiast tego położyć nacisk na to, co można osiągnąć wspólnie, kiedy się połączy siły, a zamiast konfrontacji nastanie współpraca.

Możemy pomyśleć o tym, co możemy drugiej stronie zaoferować, a nawet o tym, co druga strona mogłaby zaoferować nam, tyle że np. jeszcze o tym nie wie. Możemy pomyśleć o tym, co dałoby się zaoszczędzić, gdybyśmy uniknęli dublowania pewnych procesów, albo przeciwnie, jak zwiększyć poziom bezpieczeństwa przez wprowadzenie podwójnego sita. Można też pomyśleć o pozafinansowych elementach honorarium tłumacza. To zresztą tylko przykłady dla pobudzenia wyobraźni. Przede wszystkim chodzi o to, aby grać w tej samej drużynie. Kiedy jest się w tej samej drużynie, spory stają się wewnętrznymi sporami tej drużyny (coś na kształt sporów w rodzinie), a nie materiałem na spór sądowy.


Comments on this article

Knowledgebase Contributions Related to this Article
  • No contributions found.
     
Want to contribute to the article knowledgebase? Join ProZ.com.


Articles are copyright © ProZ.com, 1999-2024, except where otherwise indicated. All rights reserved.
Content may not be republished without the consent of ProZ.com.